Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki – Marek Raczkowski

porownywarka cen ksiazek 1 1024x127 - Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki - Marek Raczkowski

Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki – czy to prawda, czy kolejna prowokacja Marka Raczkowskiego, jednego z najpopularniejszych rysowników? Książka do czytania i oglądania – kilkadziesiąt fantastycznych rysunków Raczkowskiego i po raz pierwszy publikowane zdjęcia z baaaardzo prywatnego archiwum.

 

Na co wydałeś zaliczkę na książkę?

Chyba na dziwki i kokainę.

Ile czasu ci to zajęło?

Kilka godzin? Tyle co pójść do bankomatu, wypłacić pieniądze i wydać, ale zaraz, zaraz – zapłaciłem też zaległy czynsz i trochę dałem dziecku. Nie miałaś problemu ze znalezieniem stolika?

[Rozmowy do tej książki nagrywaliśmy w dwóch miejscach – z reguły zaczynaliśmy w restauracji przy ulicy Chocimskiej, a kończyliśmy w pobliżu, w mieszkaniu Marka Raczkowskiego].

Nie. Kiedy powiedziałam, że umówiłam się tu z tobą, kelner uśmiechnął się wymownie i natychmiast znalazł się stolik.

Bo ja tu jestem stałym gościem. Jak wstaję, z reguły po południu, koło 16, to piję kawę. Potem jem kanapki, popijając whisky lub wódką, a wieczorem jem tutaj tatara z tuńczyka i halibuta, suma albo wołowinę. Często w towarzystwie kobiet, ale rzadko się powtarzają. I od razu muszę sprostować – nie do końca prawdę powiedziałem, bo jest kilka takich kobiet, które zapraszam tu często. Staram się być teraz bardziej prawdziwy, niż jestem. Bo jeśli chodzi o tę książkę, przede mną stoi trudne zadanie. Muszę bowiem pokonać w sobie wstyd, który nieustannie odczuwam. Dojmujący, prawdziwy fałszywy wstyd.

Na czym on polega?

Dojmujący, prawdziwy fałszywy wstyd polega na tym, że człowiek chce siebie pokazać w lepszym, czyli fałszywym świetle. Na przykład nie przyznaje się do zażywania narkotyków ani do częstego zmieniania partnerek. Człowiek, który zażywa za dużo narkotyków, mówi na przykład, że owszem, wie, co to narkotyki, ale zażywa je nieregularnie, od okazji do okazji. Mało kto mówi całą prawdę. To jest fałszywy wstyd. I on jest autentyczny.

Chyba nie masz racji. Fałszywy wstyd, ten autentyczny, polega na tym, że nie czujesz wstydu, ale wiesz, że w danej sytuacji powinieneś go czuć, i dlatego go udajesz. Chyba.

Na jedno wychodzi. Czy można bezkarnie przyznawać się do ćpania? Czy to nie jest autodenuncjacja? Z jednej strony wydaje mi się, że organy ścigania powinny marzyć o tym, żeby jakiegoś celebrytę złapać, jak ostatnio Korę, ale może tak nie jest? Bo co oni teraz mają z tą Korą zrobić?! Maciek Zembaty powiedział kiedyś publicznie, żeby go po śmierci spalić i wciągać nosem, bo w dużej części składa się z czystej kokainy i nic złego go z tego powodu nie spotkało. Pewna moja koleżanka opowiedziała mi autentyczną historię, która spotkała ją w hotelu. Była tam z kimś umówiona, ale zanim doszła do baru, podszedł do niej nieznajomy mężczyzna i powiedział po angielsku, że jest agentem pewnego znanego hollywoodzkiego aktora i że zaprasza ją do jego pokoju. Wymienił nazwisko tego aktora, a nie było tajemnicą, że przebywał on wtedy z wizytą w Polsce, więc koleżanka, aktorka zresztą, postanowiła skorzystać z okazji, żeby go poznać. Poszła z agentem do pokoju aktora, on rzeczywiście tam był, ona się speszyła, wytłumaczyła, że to nieporozumienie, że owszem, ma na sobie minispódniczkę i mocny makijaż, ale nie jest prostytutką, tylko aktorką. Wszyscy troje się z tej niezręcznej sytuacji chwilę pośmiali, a następnie koleżanka pożegnała aktora i wyszła. “Jak to wyszłaś?!” – zapytałem ją zdziwiony. “Taki wielki aktor, przystojny do tego, a ty wyszłaś?!”. A koleżanka na to: “wiem, co chcesz powiedzieć. Oczywiście, że bym chętnie została. Ale miałam akurat bardzo obfity okres”. Ona jest przykładem człowieka, który dojmującego, prawdziwego fałszywego wstydu nie odczuwa. I za to ją szanuję.

To może od razu opowiedz o sobie coś wstydliwego?

Czy wiesz, że pracowałem kiedyś w radiu kolor, gdzie zajmowałem się opowiadaniem Krzysztofowi Maternie słabych dowcipów?

Nie wiedziałam. To było wstydliwe?

Miałem pewnie ze cztery lata, jak po raz pierwszy usłyszałem ten dowcip: mama z tatą chcieli się ruchać, ale synek był w domu, więc wysłali go do sklepu po musztardę. I tata mówi wtedy do mamy: “Pokaż mi bułeczkę!”. A mama do taty: “Pokaż mi kiełbaskę!” – przypominam, że były to czasy PRL-u. A na to synek staje w drzwiach i mówi: “a ja wam przyniosłem musztardę”. Nie wiem, jakim cudem synek znalazł się w tym dowcipie w drzwiach akurat wtedy. Zastanawiam się nad tym od 50 lat, ale ja dla Radia Kolor wymyśliłem inny dowcip. Mama mówi: “synku, idź do sklepu, kup pinezki”. A synek na to: “Po co, kiedy tyle ich chodzi po ścianie?!”. I w studiu zapadła cisza. Kolega, który był wtedy z nami, mówi: “Może chodziło o pluskiewki?”. A ja na to: “a co ja powiedziałem?” i znowu cisza. Maternie tak to się spodobało, że postanowił poprowadzić ze mną czterogodzinny program na żywo. I zniszczył mnie w tym programie całkowicie. Cały czas mówił: “ale pan naprawdę uważa, że to jest śmieszne? Ale tak szczerze?”. Wymiękłem wtedy kompletnie.

To nie jest bardzo wstydliwa historia. Może coś z dzieciństwa?

Jak się urodziłem, to byłem podobno okropnie brzydki. Miałem jakieś zaburzone proporcje ciała, nawet jak na noworodka. Wielka głowa, mały tułów, ale byłem jedynym chłopcem w rodzinie, więc wszyscy mnie bardzo kochali i ciągle się mną bawili – fotografowali, przebierali, obracali na wszystkie strony. Nie ukrywam, że bardzo to lubiłem, bo byłem w centrum zainteresowania.

Nic bardziej wstydliwego nie pamiętasz?

Kiedy miałem pięć lat, o mało nie zgwałciłem trzyletniego chłopczyka, w którym byłem zakochany, a fiutek stał mi przy nim jak kredka. I w ogóle nie wiedziałem, co się dzieje. Leżał koło mnie w łóżeczku, taki mięciutki, cieplutki, a ja czułem się rozkosznie.

Co to był za chłopiec?

Bartuś, mój najlepszy przyjaciel, syn przyjaciół moich rodziców. Prawdopodobnie nie miałem jeszcze wtedy ukształtowanych preferencji seksualnych. Byłem kompletnie zagubiony.

Długo trwała ta miłość?

Kilka lat. Teraz wiem, dlaczego go tak kochałem. Bo on był mną kompletnie zafascynowany, wpatrzony we mnie jak w obraz, chłonął każde moje słowo, świata poza mną po prostu nie widział. Trudno nie kochać kogoś takiego. Zawsze zresztą wybierałem sobie mniejszych i młodszych kolegów i obejmowałem nad nimi duchowe przywództwo. Potem, jako siedmio-, ośmioletni chłopiec stałem się nagle bardzo wstydliwy i oburzało mnie wszystko, co nieprzyzwoite.

A kiedy po raz pierwszy zakochałeś się w dziewczynce?

Chyba w pierwszej klasie podstawówki. Miałem urodziny i postanowiłem zaprosić do domu gości. Nie uprzedziłem mamy, więc była na mnie bardzo zła. Najpierw popełniła ustawowe przestępstwo zagrożone karą więzienia, czyli oberwałem porządnie w dupę, a potem kazała mi to odwołać, ale wtedy nie było przecież jak. Miałem pisać telegramy?! Więc mama przygotowała przyjęcie, na szczęście były to lata, kiedy w sklepach była jeszcze galaretka w proszku, a potem przyszli goście i się okazało, że to są same dziewczynki. Po prostu zaprosiłem wszystkie dziewczynki z mojej klasy. Podchodziłem kolejno, kłaniałem się i zapraszałem na urodziny. Ani jednego kolegi. Potem przez kilka godzin te dziewczynki stały w kolejce do bujanego fotela mojego dziadka i ja je kolejno w tym fotelu bujałem. Byłem bardzo szczęśliwy. Najpierw zakochałem się chyba w wioli. Pamiętam też, jak wyobrażałem sobie nasz seks, który miał się odbywać oczywiście w noc poślubną. Niosłem wiolę do wielkiego łóżka, omdlałą, żeby tam zrobić tę straszną rzecz, którą trzeba zrobić niestety. Dokładnie nie wiedziałem, co to takiego, ale na szczęście z reguły usypiałem, zanim dochodziłem w tym marzeniu do sedna sprawy.

Pierwszy pocałunek pamiętasz?

Coś tam pamiętam, że nie bardzo wiedziałem, jak to się robi. Znałem teorię – że trzeba język dziewczynie włożyć do buzi – ale zupełnie nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Ten pomysł nie budził mojego entuzjazmu i do dziś zresztą akurat ten aspekt miłości fizycznej mojego entuzjazmu nie budzi.

Zakochiwałeś się w jakimś określonym typie dziewczynek?

Jako dziecko zakochiwałem się po kolei we wszystkich dziewczynkach z klasy, ale taka pierwsza prawdziwa miłość wystąpiła, jak miałem jakieś 12 lat. Zakochałem się potwornie. Ona była młodsza, miała jakieś siedem lat pewnie, wyglądała jak jebana Nel, w marzeniach podawałem jej chininę. Ona miała być oczywiście omdlała w gorączce, a ja pokonywałem w jej obronie bandę strasznych zbójów. w “Muminkach” była taka scena, jak Muminek z Panną Migotką płynęli łódeczką i złapała ich burza. Musieli nocować na jakiejś wyspie, a w pobliżu pojawili się oczywiście Hatifnatowie. ona się bardzo boi, on się nią opiekuje, przytula ją – i mnie bliskość też się kojarzyła właściwie wyłącznie z sytuacją zagrożenia. Ta dziewczynka była córką znajomych moich rodziców. To było na wakacjach. Dwa miesiące siedzieliśmy razem w Jastarni, byliśmy właściwie nierozłączni. Dorośli się z nas śmieli, nazywali zakochaną parą. Było mi wstyd, często udawałem przed rodzicami, że ona mnie wcale nie rusza, jeśli byłem akurat w ich obecności bez niej, to starałem się być bardzo widoczny. A po powrocie do Warszawy strasznie cierpiałem. codziennie podsłuchiwałem ich rozmowy, czy się przypadkiem z rodzicami tej dziewczynki nie umawiają, ale to niestety nie byli bliscy znajomi. Może dlatego, że jej rodzice byli architektami, a moi przyjaźnili się raczej z dziennikarzami i fotografami. Jednym z ich najlepszych przyjaciół był Lilek Lasota, redaktor naczelny “Po prostu”. Miał syna Marka, z którym się przyjaźniłem. co niedzielę jeździliśmy pod warszawę na grzyby albo ognisko. rodzice przyjaźnili się też z Jerzym Iwaszkiewiczem i Ernestem Skalskim, który miał najlepszy samochód w towarzystwie, pomarańczowego opla.

Co jeszcze pamiętasz z dzieciństwa?

Jak miałem 12 czy 13 lat, pasjonowało mnie bukieciarstwo. Zająłem się na poważnie ikebaną.

Sam zrywałeś kwiaty do tych bukietów?

Oczywiście.

To były bukiety dla mamy?

Dla babci. Nigdy nie miałem romansu z mamą, z babcią – długoletni. Pamiętam też moją pierwszą coca-colę. Od mojego wczesnego dzieciństwa co roku jeździliśmy na miesiąc wakacji do Szczawy – małego uzdrowiska na drodze z Mszany Dolnej do Szczawnicy. Jeździła tam cała bliższa i dalsza rodzina – rodzice, dziadkowie, ciocie, wujowie, kuzyni i kuzynki; w porywach było tam ze 20 osób. Pakowaliśmy nasz samochód po brzegi, część rzeczy przywiązana była, pamiętam, sznurkiem do dachu, i jechaliśmy tam cały dzień, zatrzymując się po drodze na jakichś polanach, gdzie mama coś gotowała na kuchence gazowej. wtedy nie było jeszcze takiej infrastruktury jak dzisiaj. Podróżowanie wiązało się z postojami i biesiadowaniem w przyrodzie. W Szczawie wynajmowaliśmy pokoje w pensjonatach, całymi piętrami. Było tam mnóstwo dzieci, zakochiwałem się tam w dziewczynkach z Krakowa, z którymi później namiętnie korespondowałem. Jak były upały, budowaliśmy tamy na rzece i kąpaliśmy się w rozlewisku. włóczyłem się ciągle za siostrą i jej towarzystwem, oni mnie strasznie nie chcieli, bo byłem o sześć lat młodszy. Moja siostra strasznie mi wtedy imponowała. Była taką inteligentną, rozwydrzoną gówniarą. Strasznie dużo czytała, ciągle uganiała się za jakimiś chłopakami, wiecznie w kimś zakochana. któregoś dnia podejrzałem, jak wypycha sobie stanik watą, i od tamtej pory ją szantażowałem. za milczenie płaciła mi tym, że mnie wszędzie ze sobą zabierała.

Mój dziadek był w szczawie bardzo szanowaną osobą. Jeszcze przed wojną, jak pracował na wysokim stanowisku w Ministerstwie Rolnictwa, zasłużył się jakoś dla tego regionu. Znał tam wszystkie miejscowe osobistości. Odwiedzali go w Szczawie jacyś profesorowie, a on odwiedzał proboszcza, z którym prowadził wielogodzinne dysputy. Dziadek chodził zawsze ubrany w biały garnitur, nosił kapelusz panama i kij sękaty w charakterze laski. czasami chodziliśmy razem na spacer, bo miałem zawsze poczucie winy, że za mało z nim rozmawiam, że tylko latam z dzieciakami.

Jak były żniwa, pomagaliśmy wszyscy w polu. Nie było to przyjemne, to była raczej ciężka praca, ale nagrodą była jazda wozem drabiniastym na sianie. i to po stromych drogach. To była jazda ekstremalna.

Najwięcej czasu na wakacjach spędzałem z babcią. Była moją wielką przyjaciółką. Godzinami graliśmy w karty, głównie w tysiąca. Byliśmy ze sobą bardzo blisko, aż zacząłem dojrzewać.

Tego etapu w moim życiu babcia już nie była w stanie zaakceptować. Nie lubiła mnie już w tej wersji. chyba była o mnie zazdrosna. a ja z kolei byłem kompletnie pochłonięty dziewczynami. Miałem poczucie winy, że nie chcę już z nią grać w karty. Zresztą całe moje życie rodzinne – i wtedy, i dzisiaj – to ciągłe, uporczywe poczucie winy.

SZUKASZ INNEJ KSIĄŻKI? 

WPISZ TYTUŁ  LUB AUTORA LUB TEMATYKĘ:

 

Zostaw komentarz! Oceń książkę! Poleć ją innym czytelnikom!